Warszawa ma prawie 2 miliardy złotych. Poznań, Gdańsk, Kraków po ok. pół miliarda złotych. Wrocław i Łódź po ok. 300 milionów złotych. Deficytu. Największe miasta w Polsce. Najdynamiczniejsze ośrodki gospodarcze. Perły dobrobytu i gospodarczego wzrostu.
Mieszkańcy miast chcą mieć wypielęgnowaną zieleń, nowe przystanki, remontowane ulice, nowe linie metra, nowe linie tramwajowe, nowy tabor, kanalizację, czy też nowe parki. „Chcą” to złe określenie: mieszkańcy polskich miast po prostu zasługują na wysoką jakość przestrzeni lokalnej i usług lokalnych. Zresztą zarabiają z reguły powyżej średniej krajowej. Więc i jakość usług lokalnych powinna być na poziomie powyżej średniej. Płacą na to w podatkach i opłatach.
Miastom jednak nie starcza na zaspokojenie podstawowych potrzeb swojej ludności. Rokroczne deficyty sięgają po 5% – 10% budżetu. 10 lat i zadłużenie wynosi tyle, co roczne dochody. Nie mówiąc o kosztach odsetkowych. Prosta droga do bankructwa. Bynajmniej nie z winy prezydentów miast, czy źle działającej administracji lokalnej. Z winy rządu i administracji centralnej.
System finansów publicznych został skonstruowany według zasady: „co łaska dla miast”. Państwo bierze z podatków i rozdziela na samorządy. W jednym roku więcej, w drugim mniej. Jednocześnie samorządom dokłada się nowe wydatki. Czasami samorządy muszą nawet iść do sądu, aby uzyskać od Państwa refundację niektórych zadań.
Celem takiej polityki finansowej jest stworzenie pozoru dobrej sytuacji budżetu krajowego. Jeżeli odejmie się samorządom, budżet może mieć deficyt na poziomie 1-3%. Mieści się w normie unijnej, a premier ma lepsze notowania. Nikt się natomiast nie patrzy na deficyt miast i gmin. Budżet krajowy z deficytem 10% zwiastowałby tragedię i recesję. Budżet miasta z deficytem 10% jest tylko symbolem skromnej normalności.
Ze względu na dotychczasową politykę władz centralnych, miasta są finansowo niewydolne. Nie są w stanie same finansować większych przedsięwzięć infrastrukturalnych. Nie są w stanie kupować nowego taboru inaczej, niż na wieczny kredyt. Nie są w stanie nabywać ziemi pod parki czy publiczne place zabaw. W sytuacji epidemii – miasta jest stać co najwyżej na ozonowanie przystanków.
A szkoda. Gdyż dobrze funkcjonująca przestrzeń miejska to pierwszy krok do budowania państwa dobrobytu: miejsca, gdzie Polacy czują się dobrze i gdzie Polacy czują się u siebie. Dofinansowane i sprawne samorządy mogłyby z łatwością odciążyć władze centralne i stworzyć dla swych mieszkańców wygodną przestrzeń do życia. Tak jednak nie jest i nie będzie: miasta po prostu nie mają na to pieniędzy.
Niedługo dla miast będzie jeszcze gorzej: idzie kryzys, idzie bezrobocie, idzie bieda. Także bieda dla miejskich budżetów. Dochody z podatków spadną, wydatki zaś – w szczególności socjalne – wzrosną. Efekt zbliżającego się kryzysu gospodarczego może być taki, że miasta staną przed wyborem: „zadłużyć się do bankructwa czy też – nie robić nic, kosztem degradacji infrastruktury publicznej i jeszcze większych wydatków w przyszłości?”.
Dlatego sprawa reformy finansów samorządowych nie cierpi zwłoki. Samorządy muszą uzyskać pełną autonomię finansową i dochody odpowiadające ich potrzebom. Władze centralne nie mogą kontynuować polityki „grabić na dole, rozdawać na padole”. Polaków na taką politykę po prostu nie stać. W ostatecznym rozrachunku to bowiem właśnie oni będą spłacali wielomiliardowe długi samorządów, a gdyby tego było mało – będą żyli w degradującym się otoczeniu.