Pierwszy jej syn urodził się, jako dziecko upośledzone. Lekarze nigdy nie odkryli przyczyny. Po dekadzie zapragnęła mieć drugie dziecko. Wykonała nawet badania genetyczne. Lekarz zapewnił, że nie ma żadnych przeciwskazań. Upośledzenie nie powinno się powtórzyć. A jednak. Powtórzyło się. Drugi syn także urodził się, jako dziecko upośledzone. I również w jego przypadku, lekarze nigdy nie odkryli przyczyny takiego stanu rzeczy.
Matka płakała nad każdym z synów. Ze szczęścia. Czasami ze zmęczenia, ale było to szczęśliwe zmęczenie. Czasami ze smutku. Był to jednak smutek osoby spełnionej. Spełniła się bowiem jej kobiecość, marzenie o macierzyństwie i o dobrym małżeństwie. Mąż nigdy jej i synów nie zostawił. Nigdy jej o nic nie obwinił. Współuczestniczył w opiece nad synami i w prowadzeniu domu. Byli razem. Ona i on i synowie.
Takie szczęście nie spotyka wszystkich kobiet dzieci upośledzonych. W ośrodku pomocowym dla niepełnosprawnych dzieci bohaterka poznała wiele samotnych matek. Kobiet, których mężowie uciekli zaraz po porodzie lub po paru miesiącach opieki nad upośledzonym dzieckiem. Niektórzy nawet nie chcieli płacić alimentów. Niejedna z koleżanek bohaterki, była obwiniana przez swojego byłego męża, że to jej – kobiety, wina. „Przecież to ona urodziła „takie” dziecko”.
Miała więc bohaterka dwóch synów. Upośledzonych. Miała też męża. Wiernego rodzinie. Była szczęśliwa.
Miała tylko jeden realny problem. Cała reszta jej problemów to były błahostki. Ten jednak był realny i poważny: synowie wraz z wiekiem rośli i tyli. Jak to mężczyźni – mężczyzna musi zjeść, mężczyzna nabiera tężyzny. Nie byli chuderlakami. Dobrze się rozwijali. Dobrze rośli. „Nikt mi nie powie, że głodzę własne dzieci”.
Proste czynności higieniczne stawały się coraz trudniejsze do zrealizowania. Coraz ciężej było znieść synów po schodach i wnieść ich z powrotem do domu. Sąsiedzi rzadko pomagali. Kto by chciał dźwigać cudze dzieci? Nieraz czuła obecność sąsiada za zamkniętymi drzwiami. Tylko czekał, aż oni zejdą. Dopiero wtedy sam wychodził ze swojego mieszkania.
Bohaterka miała konflikt ze spółdzielnią. Wyglądało to tak: mieszkała na parterze, ale faktycznie było to półpiętro. W budynku nie było windy. Synowie ważyli coraz więcej. Coraz rzadziej dawało się radę wynieść ich na dwór. Szczególnie starszego. Co gorsza, samo wejście do klatki było po schodach z chodnika. Przeklętych 12 schodków na zewnątrz i przeklętych 8 schodków wewnątrz.
Bohaterka uzyskała z MOPS’u dofinansowanie na budowę podjazdu dla niepełnosprawnych (jako wejście do klatki) i podestu dla niepełnosprawnych (z wejścia do bloku do mieszkania). Dofinansowanie obejmowało 70% wszystkich kosztów, 30% dozbierali z mężem sami.
Sąsiedzi z klatki popierali ten pomysł. Były dwa małżeństwa z wózkami dla niemowlaków. Starsi chodzili z wózkami zakupowymi. Niektórzy mieli rowery. Podjazd do klatki po prostu byłby przydatny. Dla każdego.
Sam podest na klatce nie budził zastrzeżeń spółdzielni. Ale podjazd dla niepełnosprawnych już tak. Ten się zupełnie nie podobał. Wyobrazić sobie można piękną, starą i bogato zdobioną kamienicę. Wyobraźnia podpowiada, że pewnie taki podjazd po prostu oszpeci budynek. Bohaterka zrobiła zdjęcie budynku. Czas jednak wrócić ze świata wyobraźni i spotkać się z brutalną rzeczywistością: zamiast pałacu polskiej estetyki, widzi się na zdjęciu brzydki budynek z wielkiej płyty. Słabo zadbany i dość nędznie wyglądający. Z czym miała więc spółdzielnia problem?
Otóż był on naprawdę poważny. Jedna klatka zyska podjazd. Co z pozostałymi klatkami w budynku? Co z klatkami w pozostałych budynkach należących do spółdzielni? Łącznie spółdzielnia zarządza kilkunastoma budynkami. Koszt wykonania podjazdów do każdej klatki to setki tysięcy złotych, może nawet okrągły MILION. Bohaterka finansuje swój, ale ci z pozostałych klatek chcieliby mieć swój. A to już musiałaby zrobić i sfinansować spółdzielnia.
Problem polegał więc na tym, że jak zbuduje się jeden podjazd, to ludzie będą zazdrośni. Też będą chcieli mieć podjazdy. Zarząd spółdzielni nie będzie miał pieniędzy na realizację podjazdów do pozostałych budynków. Jak podwyższy czynsze – pojawi się grupa oponentów i przejmie zarząd. Jak się weźmie kredyt i zrobi podjazdy dla innych klatek, to ludzie powiedzą, że się kradnie i do tego … zadłuża spółdzielnię. I tak źle i tak niedobrze. Lepiej więc nie robić nic.
Miejski ośrodek pomocy społecznej wyznaczył bohaterce termin na uzupełnienie braku formalnego jej wniosku o dofinansowanie: zgody spółdzielni na realizację podestu i podjazdu. Termin z rygorem. Jeżeli się go przekroczy, po prostu umowa o dofinansowanie nie zostanie zawarta.
Zarząd spółdzielni znał się na polityce. Jego członkowie całkowicie popierali projekt realizacji podjazdu. Pełne poparcie i ogromne wsparcie. Wspaniale, że bohaterka potrafiła tak to wszystko zorganizować, że spółdzielnia nie dołoży złotówki. Inicjatywa i gospodarność. Za to należy się szacunek. Dla formalnej zgody potrzeba jednak zgody rady nadzorczej. Rada zbierze się w przyszłym miesiącu – „dla jednej sprawy nie zmienia się kalendarza”. Nic się nie da zrobić z tym, że nastąpi to już po terminie. Nic nie da się zrobić z tym, że w takim razie dofinansowanie przepadnie.
Gdy wreszcie rada nadzorcza spółdzielni się zebrała, dofinansowanie rzeczywiście przepadło. Było już przecież po terminie.
Serce pękło bohaterce. Z każdym dniem, z każdym kilogramem wagi, synowie coraz bardziej byli więźniami we własnym domu! Bohaterka poszła więc do biura spółdzielni. Zrobiła awanturę. Po osiedlu rozeszło się, że to „kłótliwa baba”. Mówili na podwórku, że podobno bardzo się darła. Roszczeniowa jest. Od mops’u bierze pieniądze i się o wszystko awanturuje. Podobno chciała, żeby spółdzielnia sfinansowała podjazd do jej klatki. Z czynszów. Z czynszów innych mieszkańców!? „Bezczelna”.
Bohaterka wie, że w sumie jej rodzinę nie za bardzo się lubi na osiedlu. Ludzie się wycofują. Może im głupio? Jeszcze będą czegoś od nich chcieli? Jeszcze będą oczekiwali pomocy…. Poza tym, chodzą tacy potargani. Złamani losem, zmęczeni, zadźwigani. A tak w ogóle, to po co sobie psuć humor? Są też biedni. Skąd mieliby mieć pieniądze? Dwójka niepełnosprawnych synów, mąż na skromnym etacie, żona zostaje z dziećmi. Szczęśliwa społeczność osiedlowa, korzystająca z nowego kapitalizmu, wysyłająca dzieci na studia, kupująca sobie nowe samochody, inwestująca w zabudowy balkonów i nowe meble kuchenne. A tu taki żal i smutek. Do tego – bieda. Po co więc ich lubić?
Bohaterki taki stosunek sąsiadów specjalnie nie dotyka: ma męża, ma synów, ma rodzinę i dom. Nie poddała się. Walka o podjazd trwała kolejne dwa lata. Tyle się czeka na dofinansowanie w kolejnym rzucie. Wreszcie się udało. Nie bez przytyków ze strony innych mieszkańców. I nie bez krzywych spojrzeń. Wielu do końca nie uwierzyło, że podjazd nie został zrealizowany z ich czynszów.
W międzyczasie pierwszy syn stał się już dorosły. Skończył 18 lat. Prawdziwy mężczyzna. Tęgi, ale nie tłusty. Drugi szedł w jego ślady. Piękni młodzieńcy. Dzięki podestowi i podjazdowi, kobieta i jej mąż mogą wychodzić ze swoimi synami na spacery. Po prostu się schodzi z wózkiem inwalidzkim. Kręgosłup nie pęka. Tylko czasami i to tylko w sezonie rowerowym – ktoś źle przypnie rower do barierki i nie można przejechać obok wózkiem. Tak się jednak zdarza bardzo rzadko.
Po tylu latach kobieta wreszcie wygrała podjazd. Normalne życie dla swoich synów. Przy pogodzie i w niepogodzie – synów może wywieźć na dwór. Podróż do lekarza lub do ośrodka dla niepełnosprawnych, powrót do domu, pójście na spacer – wszystko stało się normalne. Bez dźwigania. Bez wysiłku. Wystarczy zjechać lub wjechać wózkiem.
Matka miała dwóch synów i męża. Wywalczyła podjazd i godne życie dla swych dzieci. Była bohaterką życia. Ich życia.