Historia zaczęła się w grudniu. Grudzień jest miesiącem szczególnym dla osób starszych i schorowanych. Doba jest krótka. Zimno przeplatane z odwilżą. Ponurość otoczenia kontrastuje z pokazywaną w telewizji radosną i beztroską fikcją konsumpcjonizmu. Święta Bożego Narodzenia. Święta pełnego koszyka i pustych kieszeni. Wreszcie: smog. Śmiertelność w okresach smogu wzrasta o kilkanaście procent.
Także dla służby zdrowia grudzień to ciężki okres. Na plakatach wywieszonych w szpitalach upomina się ludzi, aby swych bliskich „nie oddawali” na święta do szpitali. Seniorom nie daje się lekarstw, stosuje złą dietę i inne „procedery”, byleby tylko móc wezwać karetkę. Senior w szpitalu, rodzina na feriach. Sami lekarze też korzystają ze Świąt i z ferii. Nadwyżka pacjentów i brak personelu. To się musi źle kończyć.
Błędy liczy się do trzech
Miał 78 lat. Relatywnie więc młody „jak na swój wiek”. Niewydolność oddechowa, cukrzyca, otyłość. W pewnym dniu grudnia zaczął lekko charczeć, do tego doszły problemy z poruszaniem się. Widoczne po pieluszce.
Lekarz podczas wizyty domowej wydał diagnozę: zapalenie płuc. Antybiotyk. Po dwóch dniach został wezwany kolejny lekarz. Drugi lekarz orzekł, że antybiotyk nie zdążył zadziałać. Trzeci lekarz został wezwany po kilku dniach. Zmienił antybiotyk na inny. Standardowa procedura. Przy zapaleniu płuc stosuje się jeden antybiotyk, a jak pierwszy nie zadziała, zmienia się na inny. Najlepiej przez dwa dni dokończyć stary i jednocześnie „wrzucić” nowy.
Brzmiało logicznie. Najpierw próbujemy „tak”, potem atakujemy z podwójną siłą i mocnym kopniakiem wykańczamy chorobę.
Swoją drogą zapalenie płuc zbiera ogromne żniwo wśród osób starszych. W dodatku może zostać wywołane nie przez bakterie, którymi ktoś zarazi chorego, ale przez jego własne bakterie. Bakterie, które już są w organizmie. W pewnych okolicznościach zaczynają się namnażać i wywołują zapalenie płuc. Tak po prostu.
Podczas każdego z trzech badań, lekarze dysponowali stetoskopem i drewnianą pałeczką do przytrzymywania języka. Mieli jeszcze latarki. Na ich wyposażeniu nie było żadnych urządzeń diagnostycznych oraz nie mieli możliwości pobrania krwi. Musieli zatem bazować na swoim doświadczeniu, oglądzie sytuacji i zewnętrznych symptomach. I na wiedzy, że w szpitalach jest świąteczne przepełnienie.
Rodzina, omamiona logiką i zaufaniem do medyków, czekała na wyzdrowienie. Aż wreszcie nadeszły święta.
Wigilia życia
Leczenie zapalenia płuc trwało w najlepsze. Już ponad tydzień. Nadszedł wreszcie dzień Wigilii. Godzina pierwszej gwiazdki. Podczas dzielenia się opłatkiem rodzina ujrzała słabość seniora. Jego otępienie i brak sił. Zaniepokojony telefon po lekarza domowego. Na szczęście w tym dniu lekarzom z przychodni nie chciało się przyjeżdżać. Lekarz telefonicznie skierował po karetkę, z pełnym przekonaniem mówiąc, że pewnie woda zebrała się w płucach.
Telefon na pogotowie i irytacja przyjmującego zgłoszenie. Jak lekarz, nie widząc, mógł coś orzec. Karetka przyjechała po około dwóch godzinach. Ratownicy powiedzieli, że to może być nawet obrzękowe zapalenie płuc. Zawieziono chorego na oddział ratunkowy w jednym z warszawskich szpitali.
Czas się dłużył. Reguły oddziału nie pomagały. Drzwi były zamknięte dla osób niewzywanych. Korzystając jednak z nieuwagi personelu, można się było wkraść na oddział i złapać lekarza na spytki.
Po około 8 godzinach udało się. Lekarz zadawał pytania jak na przesłuchaniu. Jak to leczony na zapalenie płuc? Nie ma objawów zapalenia płuc. Wszystko z wyrzutem. Tak, jakby chory został „przygotowany” do szpitala. Trzech lekarzy było, wszystko jest w kartach. Nerwy. Powrót do poczekalni. Dwie godziny czekania. Może już coś wiadomo.
Kolejna rozmowa z lekarzem była już inna. Lekarz jakby „odsapnął”. Widać, zapoznał się z kartą i przepisanymi antybiotykami. Powiedział, że poziom potasu był za wysoki. O wiele za wysoki. Stan zagrażający życiu. I że potas wpływa na pracę mięśni. Stąd te trudności w poruszaniu się. I mogły być trudności z oddychaniem. Za ruchy oddechowe odpowiadają przecież mięśnie. Dlatego też, lekarze mogli przyjąć błędną diagnozę.
Poziom potasu uregulowano. Stan stabilny. Kilkuminutowa rozmowa z chorym. Logiczny. Kontaktowy. Ulga.
Zostaje w szpitalu, nie wiadomo na jakim oddziale. Nad ranem okazał się to być oddział chorób wewnętrznych.
Stabilna niestabilność w przepełnionym oddziale
Codzienny dyżur rodziny na oddziale. Aby jak najdłużej być przy chorym. Stan chorego stabilny, chociaż niepokoił wolny przepływ informacji. Od badań do wyników mijało wiele godzin. Od wyników do oceny przez lekarza kolejne godziny. Oddział był przepełniony. Ludzie leżeli na korytarzach. Lekarzy i pielęgniarek było za mało.
Najbardziej żenująco wyglądały posiłki. Salowe przychodziły i zostawiały talerz z jedzeniem na szafce pacjenta. Jeżeli pacjent nie zjadł, widocznie nie był głodny. Salowe wracały i zabierały pełne talerze. A część pacjentów nie miało po prostu sił lub zdrowia do jedzenia.
Z kroplówkami również było ciężko. Pacjenci, którzy nie pili, nie byli pilnowani co do ich nawodnienia. Od ordynacji kroplówki do jej aplikacji mijały zaś godziny.
Higiena. Sąsiad z łóżka obok zrobił w pieluszkę. Siedział tak z pełną kału pieluszką cały dzień. I to pomimo proszeń i upominań swojej rodziny i rodzin sąsiadów.
Szczęśliwi ci, którzy mają rodziny chodzące i proszące za pacjentów. O kroplówkę. O higienę. O wszystko.
Skręcona nadzieja
Stan zdrowia miał się poprawiać. Jednak los zakpił grochówką. Grochówka – najmniej lubiane danie. Wyplute. Może nie wypluł, tylko zwymiotował? Rentgen jamy brzusznej.
Od rana niepokoiła się obecna przy chorym rodzina. Na wyniki rentgena trzeba było czekać około 5 godzin, akurat tyle, że lekarz zlecający badanie zdążył zakończyć pracę, zaś sprawę przejęła dyżurantka. Rezydentka. Nie ma lepszego prezentu od starszych kolegów: zesłanie najmłodszej rezydentki na świąteczny dyżur w przeludnionym oddziale. Do tego, oddziale z kilkoma przypadkami krytycznymi.
Opis badania rentgenowskiego był pełen znaków zapytania. Jednym ze znaków zapytania opatrzona była niedrożność jelit. Czyli skręt kiszek. Czyli stan zagrażający życiu. Z reguły pacjenci skręcają się z bólu. U osób starszych i schorowanych, do tego otyłych, skręt kiszek może skutkować zgonem już po kilku godzinach.
Dyżurantka zdawała się powątpiewać w skręt kiszek. Opis badania był jednak taki, że wymagał konsultacji. Poprosiła starszego dyżuranta – chirurga. Była wtedy godzina 15. Około 20.30 odbyła się konsultacja.
Łącznie było ponad 5 godzin czekania na konsultację. Sama konsultacja trwała trzy minuty. Czy jest wynik rezonansu? Aha, nie było rezonansu. „Przy takim opisie muszę operować”. Przez pięć godzin nie zrobiono więc rezonansu. Ani USG. Ani nie ponowiono RTG. Żadnej innej diagnostyki, tylko ten jeden niepewny obraz RTG, z którego został opis ze znakami zapytania.
Było sobie życie
Operacja odbyła się około północy. Pomiędzy konsultacją, a operacją nie zlecono, ani nie wykonano żadnej dodatkowej diagnostyki obrazowej. Pacjent nie skręcał się z bólu. Chirurg był na innych operacjach, a dyżurantka latała jak szalona pomiędzy łóżkami pacjentów.
Wynik operacji: brak niedrożności jelit. Przed operacją pacjent nie skręcał się z bólu (a powinien), po operacji pacjent nie oddychał. Pacjent został przeniesiony na oddział intensywnej terapii. Po 52 dniach zmarł.
Epilog
Przepełniony szpital jest jak hurtownia śmierci. Nie jest lecznicą. Jest kostnicą. Przepełniony szpital stanowi zagrożenie dla pacjentów.
Lekarze nie mają czasu na diagnozę. Pielęgniarki nie mają czasu na aplikowanie kroplówek. Salowe na karmienie. Brak jest też czasu na higienę pacjentów. Decyzje są podejmowane pochopnie i bez warunków dla właściwego namysłu. Nie ma czasu na dodatkowe badania.
Pochopność i niedoczas lekarzy zbiera śmiertelne żniwo. Rzeczywistość polskiej służby zdrowia. Tak, jakby postęp technologiczny i rozwój gospodarczy ominął służbę zdrowia. Tak, jakby coraz więcej pieniędzy w budżecie państwa coraz bardziej nie wystarczało nawet na zachowanie zastanego po okresie PRL stanu niedorozwiniętego szpitalnictwa. Tak, jakby politycy i politycznie namaszczeni włodarze nie wiedzieli, że z polskimi szpitalami od lat dzieje się tylko gorzej. Wreszcie, jakby życie ludzkie po prostu nic nie znaczyło.
Lepiej na własnym życiu nie przekonywać się, że szpitalnictwo jest źle zorganizowane i niedofinansowane. Zmarli nie mają przecież wyborczego głosu. Póki życia starcza, warto więc dręczyć polityków ludowym chceniem zmian na lepsze: szpitale nie mogą być hurtowniami śmierci. Szpitalnictwo nie tylko musi być dofinansowane, ale i rozwijane. Szpitale powinno się budować, istniejące oddziały powinno się zaś modernizować. A nie tylko utrzymuje się w wegetatywnym stanie przestarzałe i zabiedzone placówki medyczne.
Brak finansowania dla budowy nowych szpitali, brak finansowania dla remontów i przebudowy starych szpitali kosztuje ludzkie życie. Czy w takim państwie jego mieszkańcy mogą się czuć bezpieczni?